sobota, 7 stycznia 2012

O Niemce, która uratowała Żydów


Polecam artukuł z Gazety Wyborczej "O Niemce, ktra uratowała Żydów", ktróry zamieściłam poniżej.


Dzisiaj Adolfinę Pfeiffer, jak niedawno Irenę Sendlerową, oblegaliby dziennikarze. Pewnie powstałyby o niej filmy. Kiedy umarła 40 lat temu, nie doczekała się nawet nekrologu. W czasie wojny w Warszawie ratowała Żydów. Później przeżyła obozy koncentracyjne - Majdanek i Ravensbrück. W 1945 bez środków do życia, bez dokumentów była Niemką w zniszczonym, nienawidzącym Niemców mieście.


Praca zawodowego historyka polega w niemałym stopniu na przewracaniu w archiwach stert papieru, zazwyczaj brudzącej ręce i męczącej oczy makulatury. Ale czasami znajduje się w niej dosłownie jedną kartkę, która staje się przepustką do całkiem nowej historii. Nieraz tak fascynującej, że porzuca się dotychczasowe zajęcia i idzie jej śladem, nie mając pewności, czy zaraz się go nie zgubi i dokąd doprowadzi.


Tak było i tym razem. Tropiąc cudzoziemców stale mieszkających w powojennej Warszawie, wśród "typowych" przypadków obywateli ZSRR, NRD, Bułgarii czy Czechosłowacji, którzy za mężem, żoną, czasami pracą lub przygodą przywędrowali nad Wisłę, natrafiłem na ślad Niemki, która podczas wojny próbowała ratować Żydów i za swoją odwagę drogo zapłaciła.


Dokument, który znalazłem w Archiwum m.st. Warszawy, jest krótki, zaledwie kilkuzdaniowy. Było to pismo skierowane w lutym 1963 r. przez Urząd Spraw Wewnętrznych przy warszawskiej Radzie Narodowej do stołecznej komendy MO - zapytanie o ewentualne zastrzeżenia wobec przyznania Adolfinie Pfeiffer obywatelstwa polskiego. Zawierało jednak wystarczającą dawkę informacji, żeby zaryzykować odtworzenie jej losów. Próba zakończyła się częściowym sukcesem i pisząc niniejszy tekst, często musiałem korzystać ze sformułowań "nie wiemy", "zapewne", "trudno powiedzieć" czy "możemy przypuszczać". Ale przypomnienie tej zwykłej - i zarazem niezwykłej - Niemki, nawet w tak niedoskonałej formie, uznałem za swój obowiązek.


Dziwne nazwisko Salomon


Adolphine Bertha Pfeiffer urodziła się 29 kwietnia 1889 r. w położonej na granicy Alzacji miejscowości Kehl. Wojny XX wieku nie najlepiej obeszły się z tamtejszymi archiwami, ale akta stanu cywilnego ocalały. Urzędnik sporządzający akt urodzenia Pfeiffer poważnie podchodził do swych obowiązków i dość szczegółowo opisał okoliczności jej przyjścia na świat.


Była nieślubną córką pochodzącej z Paryża krawcowej, Berthy Alexandrine Salomon, katoliczki, której żydowskie korzenie nie ulegają jednak wątpliwości. Nie wiemy, dlaczego Bertha Alexandrine przybyła z Paryża do prowincjonalnego Kehl. Dziecko mogło być tutaj zarówno przyczyną, jak skutkiem. Ale równie dobrze mogła tu przywędrować po prostu za chlebem.


Kehl, jedyne niemieckie miasto, które zostało zniszczone podczas wojny prusko-francuskiej lat 1870-71, okazało się zarazem jej beneficjentem. Przyłączenie sąsiedniej Alzacji do utworzonego właśnie cesarstwa niemieckiego spowodowało, że Ren przestał być na tym odcinku rzeką graniczną. Miasto zaczęło się rozwijać, w niemałym stopniu dzięki pieniądzom z francuskiej kontrybucji. Rozwinął się przemysł i w końcu zyskało stały most przez Ren (do tej pory był tylko pontonowy, zbudowany jeszcze za czasów napoleońskich).


Urodzona tutaj Adolfina, jako dziecko nieślubne, została zapisana w księgach stanu cywilnego pod nazwiskiem matki. Jednak półtora roku później burmistrz Kehl wprowadził do aktu poprawkę, zaznaczając, że Bertha Salomon poślubiła miejscowego piwowara Michaela Heinricha Pfeiffera, który uznał dziecko. Nie wiemy, czy rzeczywiście był jej ojcem, czy też było to naturalną konsekwencją wzięcia za żonę samotnej matki. W każdym razie jeszcze tego samego dnia burmistrz skreślił w akcie urodzenia nazwisko "Salomon", wpisując w jego miejsce "Pfeiffer". Możliwe, że pół wieku później uratowało to jej życie.


Niewykluczone, że losy Berthy Alexandrine w jakiś sposób "zakodowały" losy córki. Francuskie pochodzenie matki było dla niej oczywiste, ale można założyć, że wiedziała zarówno o jej żydowskich korzeniach, jak i o tym, że sama przez półtora roku nosiła dziwnie brzmiące nazwisko. W niewielkim Kehl dzieje paryskiej krawcowej były pewnie publiczną tajemnicą. Zresztą wszystko było czarno na białym napisane w metryce, której odpis stanowił wtedy niezbędny osobisty dokument. Nie jest to oczywiście stuprocentowy dowód, ale fakt podawania się później przez Adolfinę Pfeiffer nie tyle za "prawdziwą" Niemkę, co za Alzatkę, może świadczyć również o problemach z narodową tożsamością.


W miejskim archiwum w Kehl nie ma żadnych informacji o dzieciństwie i młodości Adolfiny Pfeiffer. Nie wiemy, na jakim szczeblu zakończyła edukację, jednak z wyrobionego i zdecydowanego charakteru pisma na nielicznych zachowanych w Żydowskim Instytucie Historycznym dokumentach, które wyszły spod jej ręki, możemy wnosić, że rodzice raczej nie skąpili na jej edukację, a i ona często sięgała po pióro. Później uczyła muzyki, umiejętność tę mogła zdobyć zarówno w domu (pianino czy skrzypce nie były w Niemczech rzadkością nawet u drobnomieszczan), jak poza nim. Z domu wyniosła natomiast absolutną dwujęzyczność - równie dobrze mówiła po niemiecku, jak po francusku. To też okazało się w przyszłości jej największym atutem.


Wybrała Warszawę


Nie wiemy, na czym polegała jej praca w jednym z sanatoriów w modnym na przełomie XIX i XX w. kurorcie Königstein w górach Taunus, niedaleko Frankfurtu nad Menem. W każdym razie nie była to praca ani dobrze płatna, ani rokująca jakieś perspektywy, zwłaszcza w chaotycznych i głodnych pierwszych latach Republiki Weimarskiej, skoro w 1920 r. Pfeiffer przyjęła propozycję warszawskiej Żydówki Heleny Czyż, by przeprowadziła się do stolicy Polski i objęła posadę wychowawczyni i nauczycielki jej dzieci.


Helena Czyż mogła sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Jej mąż Nikodem, syn kantora jednej ze stołecznych synagog, przez całe międzywojenne dwudziestolecie prowadził z bratem Leonem dużą hurtownię artykułów chemicznych na ul. Mylnej, a od początku lat 30. również (ze wspólnikiem Henrykiem Szereszewskim) mieszczące się na Marszałkowskiej 119 przedstawicielstwo krakowskiej fabryki wyrobów gumowych Semperit. Rodzina była więc stosunkowo zamożna, zasymilowana i jednocześnie - jak niemała część warszawskiej żydowskiej inteligencji i burżuazji - kosmopolityczna. Brat Heleny był właścicielem wspomnianego sanatorium w Königstein, kilkoro członków rodziny mieszkało w Paryżu.Obecność Angielek, Francuzek czy Niemek dbających o domową edukację dzieci, zwłaszcza o znajomość języków, nie była rzadkością w zamożniejszych mieszczańskich domach, zarówno polskich, jak żydowskich. Nie było również wyjątkiem, że taka osoba "wrastała" w rodzinę i bywała uznawana za jej członka.


Tak stało się najprawdopodobniej w przypadku Adolfiny, mieszkającej u Czyżów na Miodowej 21 do 1939 r. Polski opanowała zapewne bardzo dobrze, skoro mogła po polsku nie tylko mówić, ale i pisać (we własnoręcznie spisanych w 1946 r. dokumentach zrobiła niewiele błędów, zarówno stylistycznych, jak ortograficznych). Jej głównym zadaniem było jednak nauczenie dwójki dzieci gospodarzy muzyki i języków. Z tego drugiego zadania wywiązała się tak dobrze, że córka Czyżów Janina mogła w 1938 r. wyjechać do Paryża na studia, a syn Stefan, w 1939 r. walczący jako podchorąży, dostał się tam po ucieczce z niewoli. Oboje przeżyli.


Z Gettem nawiązałam kontakt od początku


Ich rodzice mieli mniej szczęścia. We wrześniu 1939 r. uciekli na wschód, podobnie jak tysiące innych warszawiaków. Nie wrócili jednak do Warszawy, zatrzymując się na terenach zajętych po 17 września przez ZSRR, w Zimnej Wodzie niedaleko Lwowa. Pfeiffer, używająca wtedy imienia Else, została w ich mieszkaniu na Miodowej, utrzymując stały kontakt z niedawnymi pracodawcami. Nie wiadomo, czy zmieniła imię, zresztą nieoficjalnie, już przed wojną czy po jej rozpoczęciu. W każdym razie imieniem Else posługiwała się jeszcze długo po wojnie.


Czyżom udało się uniknąć losu dużej części tzw. bieżeńców, uciekinierów z zachodniej części Polski, stanowiących większość wśród deportowanych z Kresów w końcu czerwca 1940 r. przez władze radzieckie (tzw. trzecia deportacja) i osadzonych przede wszystkim w okolicach Archangielska, w Republice Komi i w różnych częściach Syberii. Trudno powiedzieć, jakie były powody pozostania. Może radziecka biurokracja ich po prostu przeoczyła, może przekupili miejscowego urzędnika. Brzmi to paradoksalnie, ale deportacja "bieżeńców" wielu z nich uratowała życie. Większość z deportowanych wtedy prawie 80 tys. ludzi przeżyła, z tych, którzy pozostali, uratowały się jednostki.


Helena i Nikodem Czyżowie żyli w Zimnej Wodzie dzięki pieniądzom ze sprzedawania przez Pfeiffer - według ich ścisłych dyspozycji - przedmiotów z ich warszawskiego mieszkania. Niemka, jak sama zaznaczyła w złożonym w 1946 r. zeznaniu, utrzymująca w międzywojniu kontakty przede wszystkim z przedstawicielami środowiska żydowskiego, nie zarzuciła ich w okupowanej Warszawie również wtedy, kiedy jej znajomi znaleźli się w getcie, a ona przeprowadziła się do dzielnicy niemieckiej, na ul. 6 Sierpnia (dziś al. Wyzwolenia), i przyjęła nową posadę.


 „Rodzina i znajomi państwa Czyżów - pisała w złożonej po wojnie relacji - znaleźli się w Getcie.  Z Gettem nawiązałam kontakt od początku i w miarę moich możliwości pomagałam im i byłam łączniczką. Co sobotę dostawałam się do nich, przychodziłam z paczkami i zostawałam do poniedziałku. Przekradałam się różnymi drogami. Kilkakrotnie miałam duże przykrości ze strony Niemców i tylko cudem nie zostałam aresztowana”. Jak podkreślała, robiła to „bezinteresownie, bo ja miałam za okupacji b. dobrą posadę jako kierowniczka świetlicy w fabryce Wola na ul. Bema”.




Prosił, żebym go wzięła do siebie


Jeszcze przed utworzeniem getta zamieszkał u niej wysiedlony z Lipska niemiecki Żyd Max Felsen. Na przeprowadzkę za mur zdecydował się jakiś czas po zamknięciu "dzielnicy żydowskiej", kiedy mieszkanie po stronie "aryjskiej" stawało się coraz bardziej niebezpieczne.


"Widywałam się z nim w dalszym ciągu - pisała po wojnie - gdyż przychodził z kolumną pracy na stronę aryjską. Po pewnym czasie doszedł p. Felsen do wniosku, że w Getto jest coraz ciężej i prosił żebym go wzięła do siebie, licząc się z tym, że w dzielnicy niemieckiej będzie bezpieczniej. Nie zastanawiając się nad moim niebezpieczeństwem i konsekwencjami zgodziłam się i p. Felsen zamieszkał u mnie na 6 Sierpnia".


Było to jednak tylko preludium wobec tego, co przyniosło lato 1942 r., kiedy zagłada warszawskiego getta weszła w decydującą fazę. Przy pierwszych wywózkach udało się jeszcze Pfeiffer, "pokonując szalone trudności", wyciągnąć znajomego zabranego już na Umschlagplatz. Jak zaznaczyła, "niestety tylko na niedługi czas".


Dbała jednocześnie o swoich dawnych chlebodawców, dowożąc im z Warszawy pod Lwów pieniądze i żywność. Po przyłączeniu w połowie 1941 r. Galicji Wschodniej do Generalnego Gubernatorstwa było to - zwłaszcza dla Niemki - możliwe.


Kiedy Helena Czyż padła ofiarą jednej z antyżydowskich "akcji", Pfeiffer postanowiła jej męża sprowadzić do bezpieczniejszej - jak się wydawało - Warszawy. Korzystając z "dobrego wyglądu" Czyża i jego biegłej znajomości niemieckiego, zdecydowała się przewieźć go w wagonie przeznaczonym dla Niemców, "bo w polskim bałam się z powodu łapanki lub kontroli".


Przychodzi gestapo


Oprócz stałych lokatorów - Czyża i Felsena - przemieszkiwały u Pfeiffer również dwie inne żydowskie rodziny ze Lwowa. W mieszkaniu na 6 Sierpnia nocowało nieraz dziewięć osób! Trudno powiedzieć, czy gestapo samo wpadło na ślad Pfeiffer, zauważył coś niemiecki sąsiad czy padła ofiarą polskiego szmalcownika. W każdym razie, jak wspominała, "niejednokrotnie byłam ostrzeżona i nawet szantażowana", nie zaznaczając jednak przez kogo. Możliwe, że wierzyła w ochronną moc swojego niemieckiego paszportu. Do czasu.


Wieczorem 29 grudnia 1942 r. do mieszkania weszło gestapo, zabierając najpierw Czyża i Felsena, a po pół godzinie również Pfeiffer. "Zawieźli mnie do Gestapo - wspominała - gdzie mnie bito i męczono ponieważ szło im o to, gdzie są ci inni, którzy przychodzili lub niekiedy nocowali, a których nie zastali i szło kogo jeszcze znam. Ponieważ niczego się dowiedzieć ode mnie nie mogli, wściekli zapowiedzieli mi, że mnie zabiją lub że zgniję w więzieniu".


Zdecydowali się na drugie - po prawie trzytygodniowym pobycie na Pawiaku wysłali Pfeiffer do obozu na podlubelskim Majdanku. "Przeżyłam [tam] ciężkie czasy i głód, gdyż cały czas mego pobytu w Polsce żyłam tylko z Żydami, prawie nie miałam znajomych Polaków, nie miał kto mi przysyłać paczek".


Pomoc ze strony Polskiego Czerwonego Krzyża zaczęła przychodzić do Pfeiffer w drugiej połowie marca 1943 r., a wkrótce potem jej obozowa sytuacja ustabilizowała się na tyle, że sama mogła pomagać.


Możemy tylko przypuszczać, że powodem mianowania ją blokową było niemieckie pochodzenie, Niemców bowiem było na Majdanku, w odróżnieniu od innych obozów, stosunkowo niewielu (do grudnia 1943 r. było zaledwie ok. 20 więźniarek Niemek). A wiosną 1943 r. wzrosło zapotrzebowanie na "funkcyjnych", gdyż w kwietniu tego roku zaczęły do Majdanka przychodzić transporty z ostatecznie likwidowanego warszawskiego getta (do połowy maja ok. 15 tys. kobiet, mężczyzn i dzieci).


W obozowej hierarchii Żydzi znajdowali się na najniższym szczeblu i Pfeiffer, która wśród przybyłych odnalazła wielu znajomych, próbowała otoczyć ich opieką. „Jako Niemka i blokowa - wspominała - miałam możność im ułatwić lepsze wyżywienie i przydzielić względną pracę”. Naraziła się tym jednak polskim współwięźniarkom, które „na ogół źle ustosunkowane do Żydów nazywały mnie » Żydowską Ciotką «”.


Z obozu do obozu


Mogła pomóc, uratować nie była w stanie. 3 listopada 1943 r. podczas tzw. Aktion Erntefest (Akcja Dożynki) zostali wymordowani prawie wszyscy Żydzi z obozów i więzień w dystrykcie lubelskim. Na Majdanku zabito tego dnia zapewne ok. 18 tys. osób, z tego około 8 tys. stanowili więźniowie obozu. Wśród nich było ok. 1600 kobiet, w tym wszystkie podopieczne Pfeiffer. "W Majdanku przeżyłam rzecz straszną - pisała trzy lata później - w tym czasie rozstrzelali 18 tys. Żydów, między tymi były moje znajome".


W miarę zbliżania się frontu stopniowo likwidowano obóz na Majdanku, wysyłając więźniów do innych kacetów. Jednym z pierwszych transportów, 19 kwietnia 1944 r., Pfeiffer została wysłana do Ravensbrück. Jego archiwa zachowały się w stanie szczątkowym i odtworzenie tamtejszych losów Pfeiffer okazało się niemożliwe, zwłaszcza że i ona sama była w tym przypadku oszczędna w słowach. Wiadomo, że otrzymała numer 36 657 i raczej była zwykłą więźniarką, nie pełniła żadnych obozowych funkcji. Co jednak charakterystyczne, została zarejestrowana w kartotece obozowej jako "polnische Jüdin" (polska Żydówka), dopiero później jakiś obozowy kancelista skorygował zapis: "Nationalität: Deutsch, wahrscheinlich" (narodowość: niemiecka, prawdopodobnie).


Jak najszybciej do Polski


Miesiąc od wyzwolenia obozu, 2 czerwca 1945 r., była już z powrotem w Polsce. Decyzja była dla niej oczywista. "Do Niemiec nie pojadę - pisała w 1946 r. - bo nie mam tam nikogo, czułabym się obco, bo jednak jestem 25 lat bez przerwy w Warszawie".


Nie był to z pewnością powrót łatwy. Dawne życie, środowisko, znajomi - przestały istnieć. Niezależnie od swych przeżyć była Niemką w zniszczonej, nienawidzącej Niemców Warszawie, bez środków do życia, bez dokumentów. W maju 1946 r. zwróciła się do ulokowanego na ul. Targowej Centralnego Komitetu Żydów w Polsce z prośbą o załatwienie jakichś dokumentów i pomoc materialną, "gdyż jestem bez środków do życia i [w] ciężkich warunkach".


Dokumentów nie dostała, pomoc zapewne tak. W każdym razie wróciła do dawnego zawodu jako wychowawczyni i pomoc domowa.


Jej powojenne dzieje trudno pogodzić z IPN-owską wizją wszechwiedzącego i wszechkontrolującego państwa. Okazało się, że w Warszawie Bieruta i Gomułki mogła - i to w ścisłym centrum, kilkaset metrów od Domu Partii - kilkanaście lat mieszkać Niemka nieposiadająca - jak zauważono w 1963 r. - poza "wypisem z aktu urodzenia oraz legitymacją ubezpieczeniową" żadnych dokumentów (dowód niemiecki odebrało jej gestapo po aresztowaniu).


Na początku lat 60. okazało, że nie figurowała w żadnych rejestrach cudzoziemców, nikt również nie był w stanie stwierdzić, jakiego kraju jest obywatelem. Powróciła przecież do Warszawy nie tylko przed powstaniem RFN i NRD, ale wręcz przed utworzeniem stref okupacyjnych! Na przełomie 1962 i 1963 r., występując o uznanie jej za obywatelkę polską (znowu jako Adolfina Berta!), mogła przedstawić dla uwiarygodnienia swojej osoby tylko zeznania kilkunastu świadków.


Nie udało się, niestety, odnaleźć tych relacji w Archiwum Akt Nowych i Archiwum Prezydenta, przechowujących materiały osób starających się o zmianę obywatelstwa. Nie wiemy nawet, czy została Polką. Pod koniec lat 60. miała co prawda dowód osobisty, ale nie musi to świadczyć, że stała się obywatelką PRL. Znamy tylko jego numer, metryczka dowodu została - zgodnie z przepisami - zniszczona kilka lat po jej śmierci. A zmarła w Warszawie 9 listopada 1971 r.


Czy ktoś ją jeszcze pamięta?


Zdaję sobie sprawę, że 40 lat to dużo. Może jednak ktoś jeszcze pamięta Adolfinę Bertę Pfeiffer, pół Francuzkę, pół Niemkę, która ratowała Żydów i chciała zostać Polką? Może ktoś wie, gdzie została pochowana, ma jej zdjęcia, może żyje któryś z jej sąsiadów z Nowego Światu 47A lub Czerniakowskiej 139? Może w jakiejś szufladzie przechowały się kopie relacji i zeznań, które pół wieku temu miały pomóc w uzyskaniu obywatelstwa?


Dzieje Adolfiny Berty Pfeiffer trzeba przypomnieć nie po, żeby relatywizować historię i podretuszować wojenny wizerunek Niemców. Dokonali zbrodni straszliwych, które nigdy nie zostaną zapomniane. Ale podobnie jak zdarzali się Polacy, którzy wydawali Żydów, byli również Niemcy, którzy ich ratowali. Historia Adolfiny Pfeiffer pokazuje, jak niewiele w dalszym ciągu wiemy o latach wojny i okupacji. I uczy pokory.


Nie wiemy, jak wyglądała Adolfina Pfeiffer.

Wiemy, że urodziła się w 1889 r. w niemieckim Kehl. W 1920 r. przyjechała do Warszawy, gdzie pracowała jako wychowawczyni i nauczycielka dzieci Żydówki Heleny Czyż. Jej mąż Nikodem współprowadził w międzywojniu hurtownię artykułów chemicznych na ul. Mylnej i przedstawicielstwo fabryki Semperit na Marszałkowskiej 119. Adolfina mieszkała u Czyżów na Miodowej 21 do 1939 r.

W czasie wojny była kierowniczką świetlicy w fabryce Wola na ul. Bema. Używała, także po wojnie, imienia Else. Po 2 października 1940 r. przeprowadziła się do dzielnicy niemieckiej, na ul. 6 Sierpnia (dziś al. Wyzwolenia), gdzie ukrywała Żydów. 29 grudnia 1942 r. do mieszkania weszło gestapo, zabierając jej podopiecznych i ją samą. Po kilku tygodniach została wywieziona do obozu na Majdanku, a 19 kwietnia 1944 r. wysłana do Ravensbrück. 2 czerwca 1945 wróciła do Polski. Mieszkała w Warszawie, m.in. na Nowym Świecie 47a i Czerniakowskiej 139. Zmarła 9 listopada 1971 r.



Prof. Jerzy Kochanowski - ur. 1960, historyk, profesor w Instytucie Historycznym UW.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz