sobota, 7 stycznia 2012

O Niemce, która uratowała Żydów


Polecam artukuł z Gazety Wyborczej "O Niemce, ktra uratowała Żydów", ktróry zamieściłam poniżej.


Dzisiaj Adolfinę Pfeiffer, jak niedawno Irenę Sendlerową, oblegaliby dziennikarze. Pewnie powstałyby o niej filmy. Kiedy umarła 40 lat temu, nie doczekała się nawet nekrologu. W czasie wojny w Warszawie ratowała Żydów. Później przeżyła obozy koncentracyjne - Majdanek i Ravensbrück. W 1945 bez środków do życia, bez dokumentów była Niemką w zniszczonym, nienawidzącym Niemców mieście.


Praca zawodowego historyka polega w niemałym stopniu na przewracaniu w archiwach stert papieru, zazwyczaj brudzącej ręce i męczącej oczy makulatury. Ale czasami znajduje się w niej dosłownie jedną kartkę, która staje się przepustką do całkiem nowej historii. Nieraz tak fascynującej, że porzuca się dotychczasowe zajęcia i idzie jej śladem, nie mając pewności, czy zaraz się go nie zgubi i dokąd doprowadzi.


Tak było i tym razem. Tropiąc cudzoziemców stale mieszkających w powojennej Warszawie, wśród "typowych" przypadków obywateli ZSRR, NRD, Bułgarii czy Czechosłowacji, którzy za mężem, żoną, czasami pracą lub przygodą przywędrowali nad Wisłę, natrafiłem na ślad Niemki, która podczas wojny próbowała ratować Żydów i za swoją odwagę drogo zapłaciła.


Dokument, który znalazłem w Archiwum m.st. Warszawy, jest krótki, zaledwie kilkuzdaniowy. Było to pismo skierowane w lutym 1963 r. przez Urząd Spraw Wewnętrznych przy warszawskiej Radzie Narodowej do stołecznej komendy MO - zapytanie o ewentualne zastrzeżenia wobec przyznania Adolfinie Pfeiffer obywatelstwa polskiego. Zawierało jednak wystarczającą dawkę informacji, żeby zaryzykować odtworzenie jej losów. Próba zakończyła się częściowym sukcesem i pisząc niniejszy tekst, często musiałem korzystać ze sformułowań "nie wiemy", "zapewne", "trudno powiedzieć" czy "możemy przypuszczać". Ale przypomnienie tej zwykłej - i zarazem niezwykłej - Niemki, nawet w tak niedoskonałej formie, uznałem za swój obowiązek.


Dziwne nazwisko Salomon


Adolphine Bertha Pfeiffer urodziła się 29 kwietnia 1889 r. w położonej na granicy Alzacji miejscowości Kehl. Wojny XX wieku nie najlepiej obeszły się z tamtejszymi archiwami, ale akta stanu cywilnego ocalały. Urzędnik sporządzający akt urodzenia Pfeiffer poważnie podchodził do swych obowiązków i dość szczegółowo opisał okoliczności jej przyjścia na świat.


Była nieślubną córką pochodzącej z Paryża krawcowej, Berthy Alexandrine Salomon, katoliczki, której żydowskie korzenie nie ulegają jednak wątpliwości. Nie wiemy, dlaczego Bertha Alexandrine przybyła z Paryża do prowincjonalnego Kehl. Dziecko mogło być tutaj zarówno przyczyną, jak skutkiem. Ale równie dobrze mogła tu przywędrować po prostu za chlebem.


Kehl, jedyne niemieckie miasto, które zostało zniszczone podczas wojny prusko-francuskiej lat 1870-71, okazało się zarazem jej beneficjentem. Przyłączenie sąsiedniej Alzacji do utworzonego właśnie cesarstwa niemieckiego spowodowało, że Ren przestał być na tym odcinku rzeką graniczną. Miasto zaczęło się rozwijać, w niemałym stopniu dzięki pieniądzom z francuskiej kontrybucji. Rozwinął się przemysł i w końcu zyskało stały most przez Ren (do tej pory był tylko pontonowy, zbudowany jeszcze za czasów napoleońskich).


Urodzona tutaj Adolfina, jako dziecko nieślubne, została zapisana w księgach stanu cywilnego pod nazwiskiem matki. Jednak półtora roku później burmistrz Kehl wprowadził do aktu poprawkę, zaznaczając, że Bertha Salomon poślubiła miejscowego piwowara Michaela Heinricha Pfeiffera, który uznał dziecko. Nie wiemy, czy rzeczywiście był jej ojcem, czy też było to naturalną konsekwencją wzięcia za żonę samotnej matki. W każdym razie jeszcze tego samego dnia burmistrz skreślił w akcie urodzenia nazwisko "Salomon", wpisując w jego miejsce "Pfeiffer". Możliwe, że pół wieku później uratowało to jej życie.


Niewykluczone, że losy Berthy Alexandrine w jakiś sposób "zakodowały" losy córki. Francuskie pochodzenie matki było dla niej oczywiste, ale można założyć, że wiedziała zarówno o jej żydowskich korzeniach, jak i o tym, że sama przez półtora roku nosiła dziwnie brzmiące nazwisko. W niewielkim Kehl dzieje paryskiej krawcowej były pewnie publiczną tajemnicą. Zresztą wszystko było czarno na białym napisane w metryce, której odpis stanowił wtedy niezbędny osobisty dokument. Nie jest to oczywiście stuprocentowy dowód, ale fakt podawania się później przez Adolfinę Pfeiffer nie tyle za "prawdziwą" Niemkę, co za Alzatkę, może świadczyć również o problemach z narodową tożsamością.


W miejskim archiwum w Kehl nie ma żadnych informacji o dzieciństwie i młodości Adolfiny Pfeiffer. Nie wiemy, na jakim szczeblu zakończyła edukację, jednak z wyrobionego i zdecydowanego charakteru pisma na nielicznych zachowanych w Żydowskim Instytucie Historycznym dokumentach, które wyszły spod jej ręki, możemy wnosić, że rodzice raczej nie skąpili na jej edukację, a i ona często sięgała po pióro. Później uczyła muzyki, umiejętność tę mogła zdobyć zarówno w domu (pianino czy skrzypce nie były w Niemczech rzadkością nawet u drobnomieszczan), jak poza nim. Z domu wyniosła natomiast absolutną dwujęzyczność - równie dobrze mówiła po niemiecku, jak po francusku. To też okazało się w przyszłości jej największym atutem.


Wybrała Warszawę


Nie wiemy, na czym polegała jej praca w jednym z sanatoriów w modnym na przełomie XIX i XX w. kurorcie Königstein w górach Taunus, niedaleko Frankfurtu nad Menem. W każdym razie nie była to praca ani dobrze płatna, ani rokująca jakieś perspektywy, zwłaszcza w chaotycznych i głodnych pierwszych latach Republiki Weimarskiej, skoro w 1920 r. Pfeiffer przyjęła propozycję warszawskiej Żydówki Heleny Czyż, by przeprowadziła się do stolicy Polski i objęła posadę wychowawczyni i nauczycielki jej dzieci.


Helena Czyż mogła sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Jej mąż Nikodem, syn kantora jednej ze stołecznych synagog, przez całe międzywojenne dwudziestolecie prowadził z bratem Leonem dużą hurtownię artykułów chemicznych na ul. Mylnej, a od początku lat 30. również (ze wspólnikiem Henrykiem Szereszewskim) mieszczące się na Marszałkowskiej 119 przedstawicielstwo krakowskiej fabryki wyrobów gumowych Semperit. Rodzina była więc stosunkowo zamożna, zasymilowana i jednocześnie - jak niemała część warszawskiej żydowskiej inteligencji i burżuazji - kosmopolityczna. Brat Heleny był właścicielem wspomnianego sanatorium w Königstein, kilkoro członków rodziny mieszkało w Paryżu.Obecność Angielek, Francuzek czy Niemek dbających o domową edukację dzieci, zwłaszcza o znajomość języków, nie była rzadkością w zamożniejszych mieszczańskich domach, zarówno polskich, jak żydowskich. Nie było również wyjątkiem, że taka osoba "wrastała" w rodzinę i bywała uznawana za jej członka.


Tak stało się najprawdopodobniej w przypadku Adolfiny, mieszkającej u Czyżów na Miodowej 21 do 1939 r. Polski opanowała zapewne bardzo dobrze, skoro mogła po polsku nie tylko mówić, ale i pisać (we własnoręcznie spisanych w 1946 r. dokumentach zrobiła niewiele błędów, zarówno stylistycznych, jak ortograficznych). Jej głównym zadaniem było jednak nauczenie dwójki dzieci gospodarzy muzyki i języków. Z tego drugiego zadania wywiązała się tak dobrze, że córka Czyżów Janina mogła w 1938 r. wyjechać do Paryża na studia, a syn Stefan, w 1939 r. walczący jako podchorąży, dostał się tam po ucieczce z niewoli. Oboje przeżyli.


Z Gettem nawiązałam kontakt od początku


Ich rodzice mieli mniej szczęścia. We wrześniu 1939 r. uciekli na wschód, podobnie jak tysiące innych warszawiaków. Nie wrócili jednak do Warszawy, zatrzymując się na terenach zajętych po 17 września przez ZSRR, w Zimnej Wodzie niedaleko Lwowa. Pfeiffer, używająca wtedy imienia Else, została w ich mieszkaniu na Miodowej, utrzymując stały kontakt z niedawnymi pracodawcami. Nie wiadomo, czy zmieniła imię, zresztą nieoficjalnie, już przed wojną czy po jej rozpoczęciu. W każdym razie imieniem Else posługiwała się jeszcze długo po wojnie.


Czyżom udało się uniknąć losu dużej części tzw. bieżeńców, uciekinierów z zachodniej części Polski, stanowiących większość wśród deportowanych z Kresów w końcu czerwca 1940 r. przez władze radzieckie (tzw. trzecia deportacja) i osadzonych przede wszystkim w okolicach Archangielska, w Republice Komi i w różnych częściach Syberii. Trudno powiedzieć, jakie były powody pozostania. Może radziecka biurokracja ich po prostu przeoczyła, może przekupili miejscowego urzędnika. Brzmi to paradoksalnie, ale deportacja "bieżeńców" wielu z nich uratowała życie. Większość z deportowanych wtedy prawie 80 tys. ludzi przeżyła, z tych, którzy pozostali, uratowały się jednostki.


Helena i Nikodem Czyżowie żyli w Zimnej Wodzie dzięki pieniądzom ze sprzedawania przez Pfeiffer - według ich ścisłych dyspozycji - przedmiotów z ich warszawskiego mieszkania. Niemka, jak sama zaznaczyła w złożonym w 1946 r. zeznaniu, utrzymująca w międzywojniu kontakty przede wszystkim z przedstawicielami środowiska żydowskiego, nie zarzuciła ich w okupowanej Warszawie również wtedy, kiedy jej znajomi znaleźli się w getcie, a ona przeprowadziła się do dzielnicy niemieckiej, na ul. 6 Sierpnia (dziś al. Wyzwolenia), i przyjęła nową posadę.


 „Rodzina i znajomi państwa Czyżów - pisała w złożonej po wojnie relacji - znaleźli się w Getcie.  Z Gettem nawiązałam kontakt od początku i w miarę moich możliwości pomagałam im i byłam łączniczką. Co sobotę dostawałam się do nich, przychodziłam z paczkami i zostawałam do poniedziałku. Przekradałam się różnymi drogami. Kilkakrotnie miałam duże przykrości ze strony Niemców i tylko cudem nie zostałam aresztowana”. Jak podkreślała, robiła to „bezinteresownie, bo ja miałam za okupacji b. dobrą posadę jako kierowniczka świetlicy w fabryce Wola na ul. Bema”.




Prosił, żebym go wzięła do siebie


Jeszcze przed utworzeniem getta zamieszkał u niej wysiedlony z Lipska niemiecki Żyd Max Felsen. Na przeprowadzkę za mur zdecydował się jakiś czas po zamknięciu "dzielnicy żydowskiej", kiedy mieszkanie po stronie "aryjskiej" stawało się coraz bardziej niebezpieczne.


"Widywałam się z nim w dalszym ciągu - pisała po wojnie - gdyż przychodził z kolumną pracy na stronę aryjską. Po pewnym czasie doszedł p. Felsen do wniosku, że w Getto jest coraz ciężej i prosił żebym go wzięła do siebie, licząc się z tym, że w dzielnicy niemieckiej będzie bezpieczniej. Nie zastanawiając się nad moim niebezpieczeństwem i konsekwencjami zgodziłam się i p. Felsen zamieszkał u mnie na 6 Sierpnia".


Było to jednak tylko preludium wobec tego, co przyniosło lato 1942 r., kiedy zagłada warszawskiego getta weszła w decydującą fazę. Przy pierwszych wywózkach udało się jeszcze Pfeiffer, "pokonując szalone trudności", wyciągnąć znajomego zabranego już na Umschlagplatz. Jak zaznaczyła, "niestety tylko na niedługi czas".


Dbała jednocześnie o swoich dawnych chlebodawców, dowożąc im z Warszawy pod Lwów pieniądze i żywność. Po przyłączeniu w połowie 1941 r. Galicji Wschodniej do Generalnego Gubernatorstwa było to - zwłaszcza dla Niemki - możliwe.


Kiedy Helena Czyż padła ofiarą jednej z antyżydowskich "akcji", Pfeiffer postanowiła jej męża sprowadzić do bezpieczniejszej - jak się wydawało - Warszawy. Korzystając z "dobrego wyglądu" Czyża i jego biegłej znajomości niemieckiego, zdecydowała się przewieźć go w wagonie przeznaczonym dla Niemców, "bo w polskim bałam się z powodu łapanki lub kontroli".


Przychodzi gestapo


Oprócz stałych lokatorów - Czyża i Felsena - przemieszkiwały u Pfeiffer również dwie inne żydowskie rodziny ze Lwowa. W mieszkaniu na 6 Sierpnia nocowało nieraz dziewięć osób! Trudno powiedzieć, czy gestapo samo wpadło na ślad Pfeiffer, zauważył coś niemiecki sąsiad czy padła ofiarą polskiego szmalcownika. W każdym razie, jak wspominała, "niejednokrotnie byłam ostrzeżona i nawet szantażowana", nie zaznaczając jednak przez kogo. Możliwe, że wierzyła w ochronną moc swojego niemieckiego paszportu. Do czasu.


Wieczorem 29 grudnia 1942 r. do mieszkania weszło gestapo, zabierając najpierw Czyża i Felsena, a po pół godzinie również Pfeiffer. "Zawieźli mnie do Gestapo - wspominała - gdzie mnie bito i męczono ponieważ szło im o to, gdzie są ci inni, którzy przychodzili lub niekiedy nocowali, a których nie zastali i szło kogo jeszcze znam. Ponieważ niczego się dowiedzieć ode mnie nie mogli, wściekli zapowiedzieli mi, że mnie zabiją lub że zgniję w więzieniu".


Zdecydowali się na drugie - po prawie trzytygodniowym pobycie na Pawiaku wysłali Pfeiffer do obozu na podlubelskim Majdanku. "Przeżyłam [tam] ciężkie czasy i głód, gdyż cały czas mego pobytu w Polsce żyłam tylko z Żydami, prawie nie miałam znajomych Polaków, nie miał kto mi przysyłać paczek".


Pomoc ze strony Polskiego Czerwonego Krzyża zaczęła przychodzić do Pfeiffer w drugiej połowie marca 1943 r., a wkrótce potem jej obozowa sytuacja ustabilizowała się na tyle, że sama mogła pomagać.


Możemy tylko przypuszczać, że powodem mianowania ją blokową było niemieckie pochodzenie, Niemców bowiem było na Majdanku, w odróżnieniu od innych obozów, stosunkowo niewielu (do grudnia 1943 r. było zaledwie ok. 20 więźniarek Niemek). A wiosną 1943 r. wzrosło zapotrzebowanie na "funkcyjnych", gdyż w kwietniu tego roku zaczęły do Majdanka przychodzić transporty z ostatecznie likwidowanego warszawskiego getta (do połowy maja ok. 15 tys. kobiet, mężczyzn i dzieci).


W obozowej hierarchii Żydzi znajdowali się na najniższym szczeblu i Pfeiffer, która wśród przybyłych odnalazła wielu znajomych, próbowała otoczyć ich opieką. „Jako Niemka i blokowa - wspominała - miałam możność im ułatwić lepsze wyżywienie i przydzielić względną pracę”. Naraziła się tym jednak polskim współwięźniarkom, które „na ogół źle ustosunkowane do Żydów nazywały mnie » Żydowską Ciotką «”.


Z obozu do obozu


Mogła pomóc, uratować nie była w stanie. 3 listopada 1943 r. podczas tzw. Aktion Erntefest (Akcja Dożynki) zostali wymordowani prawie wszyscy Żydzi z obozów i więzień w dystrykcie lubelskim. Na Majdanku zabito tego dnia zapewne ok. 18 tys. osób, z tego około 8 tys. stanowili więźniowie obozu. Wśród nich było ok. 1600 kobiet, w tym wszystkie podopieczne Pfeiffer. "W Majdanku przeżyłam rzecz straszną - pisała trzy lata później - w tym czasie rozstrzelali 18 tys. Żydów, między tymi były moje znajome".


W miarę zbliżania się frontu stopniowo likwidowano obóz na Majdanku, wysyłając więźniów do innych kacetów. Jednym z pierwszych transportów, 19 kwietnia 1944 r., Pfeiffer została wysłana do Ravensbrück. Jego archiwa zachowały się w stanie szczątkowym i odtworzenie tamtejszych losów Pfeiffer okazało się niemożliwe, zwłaszcza że i ona sama była w tym przypadku oszczędna w słowach. Wiadomo, że otrzymała numer 36 657 i raczej była zwykłą więźniarką, nie pełniła żadnych obozowych funkcji. Co jednak charakterystyczne, została zarejestrowana w kartotece obozowej jako "polnische Jüdin" (polska Żydówka), dopiero później jakiś obozowy kancelista skorygował zapis: "Nationalität: Deutsch, wahrscheinlich" (narodowość: niemiecka, prawdopodobnie).


Jak najszybciej do Polski


Miesiąc od wyzwolenia obozu, 2 czerwca 1945 r., była już z powrotem w Polsce. Decyzja była dla niej oczywista. "Do Niemiec nie pojadę - pisała w 1946 r. - bo nie mam tam nikogo, czułabym się obco, bo jednak jestem 25 lat bez przerwy w Warszawie".


Nie był to z pewnością powrót łatwy. Dawne życie, środowisko, znajomi - przestały istnieć. Niezależnie od swych przeżyć była Niemką w zniszczonej, nienawidzącej Niemców Warszawie, bez środków do życia, bez dokumentów. W maju 1946 r. zwróciła się do ulokowanego na ul. Targowej Centralnego Komitetu Żydów w Polsce z prośbą o załatwienie jakichś dokumentów i pomoc materialną, "gdyż jestem bez środków do życia i [w] ciężkich warunkach".


Dokumentów nie dostała, pomoc zapewne tak. W każdym razie wróciła do dawnego zawodu jako wychowawczyni i pomoc domowa.


Jej powojenne dzieje trudno pogodzić z IPN-owską wizją wszechwiedzącego i wszechkontrolującego państwa. Okazało się, że w Warszawie Bieruta i Gomułki mogła - i to w ścisłym centrum, kilkaset metrów od Domu Partii - kilkanaście lat mieszkać Niemka nieposiadająca - jak zauważono w 1963 r. - poza "wypisem z aktu urodzenia oraz legitymacją ubezpieczeniową" żadnych dokumentów (dowód niemiecki odebrało jej gestapo po aresztowaniu).


Na początku lat 60. okazało, że nie figurowała w żadnych rejestrach cudzoziemców, nikt również nie był w stanie stwierdzić, jakiego kraju jest obywatelem. Powróciła przecież do Warszawy nie tylko przed powstaniem RFN i NRD, ale wręcz przed utworzeniem stref okupacyjnych! Na przełomie 1962 i 1963 r., występując o uznanie jej za obywatelkę polską (znowu jako Adolfina Berta!), mogła przedstawić dla uwiarygodnienia swojej osoby tylko zeznania kilkunastu świadków.


Nie udało się, niestety, odnaleźć tych relacji w Archiwum Akt Nowych i Archiwum Prezydenta, przechowujących materiały osób starających się o zmianę obywatelstwa. Nie wiemy nawet, czy została Polką. Pod koniec lat 60. miała co prawda dowód osobisty, ale nie musi to świadczyć, że stała się obywatelką PRL. Znamy tylko jego numer, metryczka dowodu została - zgodnie z przepisami - zniszczona kilka lat po jej śmierci. A zmarła w Warszawie 9 listopada 1971 r.


Czy ktoś ją jeszcze pamięta?


Zdaję sobie sprawę, że 40 lat to dużo. Może jednak ktoś jeszcze pamięta Adolfinę Bertę Pfeiffer, pół Francuzkę, pół Niemkę, która ratowała Żydów i chciała zostać Polką? Może ktoś wie, gdzie została pochowana, ma jej zdjęcia, może żyje któryś z jej sąsiadów z Nowego Światu 47A lub Czerniakowskiej 139? Może w jakiejś szufladzie przechowały się kopie relacji i zeznań, które pół wieku temu miały pomóc w uzyskaniu obywatelstwa?


Dzieje Adolfiny Berty Pfeiffer trzeba przypomnieć nie po, żeby relatywizować historię i podretuszować wojenny wizerunek Niemców. Dokonali zbrodni straszliwych, które nigdy nie zostaną zapomniane. Ale podobnie jak zdarzali się Polacy, którzy wydawali Żydów, byli również Niemcy, którzy ich ratowali. Historia Adolfiny Pfeiffer pokazuje, jak niewiele w dalszym ciągu wiemy o latach wojny i okupacji. I uczy pokory.


Nie wiemy, jak wyglądała Adolfina Pfeiffer.

Wiemy, że urodziła się w 1889 r. w niemieckim Kehl. W 1920 r. przyjechała do Warszawy, gdzie pracowała jako wychowawczyni i nauczycielka dzieci Żydówki Heleny Czyż. Jej mąż Nikodem współprowadził w międzywojniu hurtownię artykułów chemicznych na ul. Mylnej i przedstawicielstwo fabryki Semperit na Marszałkowskiej 119. Adolfina mieszkała u Czyżów na Miodowej 21 do 1939 r.

W czasie wojny była kierowniczką świetlicy w fabryce Wola na ul. Bema. Używała, także po wojnie, imienia Else. Po 2 października 1940 r. przeprowadziła się do dzielnicy niemieckiej, na ul. 6 Sierpnia (dziś al. Wyzwolenia), gdzie ukrywała Żydów. 29 grudnia 1942 r. do mieszkania weszło gestapo, zabierając jej podopiecznych i ją samą. Po kilku tygodniach została wywieziona do obozu na Majdanku, a 19 kwietnia 1944 r. wysłana do Ravensbrück. 2 czerwca 1945 wróciła do Polski. Mieszkała w Warszawie, m.in. na Nowym Świecie 47a i Czerniakowskiej 139. Zmarła 9 listopada 1971 r.



Prof. Jerzy Kochanowski - ur. 1960, historyk, profesor w Instytucie Historycznym UW.

Gmina Wyznaniowa Żydowska w Gdańsku

  • E-mail kontaktowy: gdansk@jewish.org.pl
  • Ul. Partyzantów 7, 80-254 Gdańsk - Polska


"Jesteśmy Gminą Żydowską filią Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP, której członkiem może być każda pełnoletnia osoba wyznania mojżeszowego, osoba narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego nie będąca jednocześnie wyznawcą innych religii, posiadająca obywatelstwo polskie i zamieszkała na terytorium Polski."


Gmina liczy dziewięćdziesięciu członków i kilkunastu sympatyków biorących czynny udział w życiu społeczności. Opiekę religijną nad Gminą sprawuje rabin Gminy warszawskiej i łódzkiej, Michael Schudrich. W obrębie naszej Gminy funkcjonują oddziały Stowarzyszenia Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w Drugiej Wojnie Światowej, Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu, Klub Seniora oraz Komisja Pomocy Społecznej


Obecny Zarząd Gminy ukonstytuowany został 8 lipca 2007 roku w składzie:
Michał Samet – przewodniczący,
Michał Rucki – wiceprzewodniczący,
Romuald Junka – członek zarządu;
Lina Kurpiewska – członek zarządu ds. socjalnych
Krystyna Malewska – członek zarządu;
Ewa Polińska-Mackiewicz – członek zarządu ds. kultury






Czym jest Gmina i kto może być jej członkiem?


Najczęściej spotykamy się z pytaniem, czy członek Gminy musi być tzw. „Żydem halachicznym” (narodowość dziedziczona po matce Żydówce według zasad judaizmu). Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP, a więc i nasza Gmina w Gdańsku, mają charakter ortodoksyjny, lecz nie są organizacją stricte religijną:
„Członkiem Gminy może być każdy, u kogo przynajmniej jeden z dziadków był Żydem. Osoba taka nie będzie wliczana do minjanu ortodoksyjnego, ale poza tym wyjątkiem jest pełnoprawnym członkiem Gminy. Może być wybierana do jej władz, jak również sama wybierać. Wszyscy członkowie Gminy mogą być jednocześnie członkami innych żydowskich organizacji.


Historycznie gmina żydowska nigdy nie była organizacją wyznaniową. Bardzo często mówi się o Gminie jako gminie wyznaniowej, ortodoksyjnej itd. Nazwa „gmina wyznaniowa” pochodzi z ustawy o stosunku RP do gmin wyznaniowych żydowskich. Gmina jest dla wszystkich Żydów. Ma na celu zapewnienie realizacji wszystkich potrzeb swoich członków, nie tylko religijnych, ale również społecznych, socjalnych, kulturalnych, a nawet rozrywkowych” (cyt. z wypowiedzi Piotra Kadlcika, Przewodniczącego ZGWŻ w RP i Przewodniczącego Warszawskiej GWŻ dla Forum Żydów Polskich). http://fzp.jewish.org.pl/kadlcik.html.


Wszystkich zainteresowanych przystąpieniem do naszej Gminy pragniemy poinformować, że jedynym warunkiem, jaki muszą spełnić, jest potwierdzenie istnienia żydowskich korzeni od strony matki lub ojca.


Ponieważ dramatyczne losy i splątana historia polskich Żydów niejednokrotnie uniemożliwiają odnalezienie dokumentów potwierdzających pochodzenie, w przypadku trudności sugerujemy skontaktowanie się z bogatym archiwum Działu Genealogicznego Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie

Związek Gimn wyznaniowych Żydowskich w Polsce


Związek zarejestrowany został w 1993 roku jako kontynuacja Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego, powstałego w 1946 roku. Działa w oparciu o Ustawę o stosunku Państwa do gmin wyznaniowych żydowskich w RP z 1997 roku oraz prawo wewnętrzne. Jest prawnym kontynuatorem przedwojennych gmin. Reprezentuje polskich Żydów w procesie odzyskiwania przedwojennego mienia gmin żydowskich i innych wyznaniowych osób prawnych (proces restytucji). Celem działalności Związku jest organizowanie życia religijnego i kulturalnego członkom gmin w Polsce oraz działalność charytatywna. W ramach ZGWŻ funkcjonuje dział pomocy społecznej, który nadzorowany jest przez Komisje Pomocy Społecznej. W skład Związku wchodzi osiem gmin żydowskich w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Łodzi, Szczecinie, Katowicach, Bielsku-Białej i Legnicy. A mniejszych skupiskach żydowskich Związek lub gminy posiadają filie.
Działalność Związku finansuje częściowo Joint (JDC). Związek Gmin oraz gminy żydowskie zrzeszają pełnoletnie osoby wyznania mojżeszowego, osoby narodowości żydowskiej lub pochodzenia żydowskiego, nie będące jednocześnie wyznawcami innych religii, posiadające obywatelstwo polskie, zamieszkałe na terytorium RP. Przewodniczącym Związku jest obecnie Piotr Kadlčik.

Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP jest członkiem wielu organizacji międzynarodowych m.in.: Europejskiego Kongresu Żydów, Europejskiej Rady Społeczności Żydowskich, czy Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego w Polsce. Działalność związku finansowana jest ze środków własnych oraz Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz innych prywatnych sponsorów.

Historie pomocy - album do pobrania

Album Polacy ratujący Żydów w czasie zagłady/Przywracanie Pamięci

Powyżej podałam link, z którego można pobrać świetny album przedstawiający właśnie historie osób zarówno ratujących jak i ukrywających się. Został przygotowany przez Muzeum Historii Żydów Polskich.




Ratujący:                                                                                                
Abramowicz Franciszka
Abramow-Newerly Igor
Adamczyk Helena
Adamczyk Jan
Adamczyk Jan Kazimierz
Adamczyk Marianna
Adamczyk Wanda z d. Milczanowska
Adamek Małgorzata
Adamowicz Irena
Adasiak Irena
Adasiak-Bartoszewska Marianna
Ajdels Wanda z d. Pawłowska
Antonowicz Jadwiga
Antonowicz Wincenty
Antosiewicz Feliks
Antosiewicz Wiktoria
Apołłow Jadwiga
Apołłow Konstanty
Arczyński Ferdynand
Artymiak Helena
Artymiak Mikołaj
Augustowska Kazimiera z d. Rybowicz
Augustyn Maria z d. Jamro




Ukrywający się:
Abraham Róża z d. Pops
Abramowicz Michalina
Adler Berek
Adler Lena
Ajdels Bernard
Ajzenfisz Chaja (Halina)
Akerman z matką i wujem Ignacy
Akerstein Szlome
Albert Krystyna
Albert Maria
Albert Anna
Allerhand Aleksander
Allerhand Anna
Aloni Shula z d. Fuchsberg
Alperin Wełwko
Alpiński
Alt Helena z d. Brandel- Buchbinder
Altberg Emma
Altberg- Arnoldowa Maria
Alter Liliana
Alterwajn Giza
Altschiler Dow
Altschiler Liza
Altschiler Mojżesz
Altstadt Marek
Amarant Oded
Ardymowicz Aleksander
Aronson Frania (Fryda) z d. Szpigner
Aronson Mosze
Artmanowicz Aleksander
Asch Justa
Asch
Asch
Ascher (Aszer) Maria z d. Kramsztyk
Ast Salomea
Ast Salomon
Asterblum Maurycy
Asterblum Salomea
Asterblum Stefania
Aszkenazy-Engelhard Halina
Auerbach Anna
Auerbach Augustyn
Auerbach Rachela
Augman Izrael
Avidar Rena z d. Akselrad
Avtalion Tzipora z d. Herbstman

Historia rodziny Proczków spisana przez Michała Bożka



Postanowiłam dodać historię żydowskiej rodziny spisaną przez Michała Bożka. Uważam, że warto ją przeczytać i pomyśleć o tym jak było ciężko Żydowm w czasach wojny.





W Łaskarzewie oraz jego okolicach żyło kilka tysięcy Żydów przed 1 września 1939 r. Okres wojny przeżyło kilkunastu, może kilkudziesięciu. W zasadzie spotkało to całą społeczność żydowską zamieszkującą przedwojenną Polskę.

Dnia 9 grudnia 1942 roku, w wiosce Kolonia Dąbrowa, w okolicach Łaskarzewa, doszło do jedynego znanego w całym powiecie garwolińskim mordu na Polskiej rodzinie, która ukrywała Żydów. Postępowanie Niemców, można rzec, było standardowe. Kilkunastu żandarmów (plus ewentualnie kilku funkcjonariuszy gestapo) otoczyło zagrodę Tomasza Proczka, po czym dokonali egzekucji jego i jego rodziny. W gospodarstwie znaleźli dwóch Żydów ukrywanych przez rodzinę Proczków, którzy zostali zastrzeleni podczas ucieczki.

Rodzina Proczków składała się z 7 osób. Był to Tomasz Proczek, urodzony w 1874 r., jego małżonka – Jadwiga Proczek, urodzona w 1886 r., najstarsza córka Marianna Sieńska(z domu Proczek, urodzona w 1914 r.), córka Natalia (urodzona w 1920 r.), syn Stanisław (urodzony w 1923 r.) oraz najmłodsza córka Aleksandry, która miała wówczas 12 lat. Był jeszcze najstarszy syn Tomasza Proczka, Jan, który miał już własną rodzinę i mieszkał w oddzielnym domu, ale na tym samym gospodarstwie.

Niemcy, wkroczywszy do ich domu zamordowali piątkę z nich, a mianowicie: Tomasza, Jadwigę, Mariannę, Natalię oraz Stanisława. Najmłodsza córka, Aleksandra, ocalała tylko dlatego, gdyż przebywała u sąsiedniej rodziny Nowotniaków.

Ze wspomnień jedynej ocalałej wynika, że Niemcy zastrzelili rodzinę Proczków na podwórku. Zwłoki pozostawiono tam, gdzie zostali zastrzeleni członkowie rodziny. Według relacji syna Jana Proczka, Mieczysława, który jako małoletnie dziecko widział śmierć swojego dziadka i rodziny, Niemcy zrabowali buty zabitemu Stanisławowi. Były to tzw. oficerki, które są widoczne na zdjęciu. Niemcy ograbili gospodarstwo Proczków ze wszystkiego co miało jakąkolwiek wartość.

Po opuszczeniu wsi przez Niemców ciała rodziny zostały poznoszone przez sąsiadów do stodoły. Córce Aleksandrze, wówczas 12 letniej dziewczynce, nie pozwolono oglądać tej zbrodni. Pochówkiem zwłok zajął się syn Jan, którego uratowało to, że mieszkał w oddzielnym domu. Zwłoki spoczęły na cmentarzu parafialnym w Łaskarzewie.

Oprócz zamordowanej rodziny Proczków, zostali również zamordowani dwaj Żydzi. Nie wiadomo o nich właściwie nic oprócz tego, że pochodzili z Łaskarzewa i byli szewcami. Wiadomo też, ze znali się z rodziną Proczków jeszcze przed wojną. To, ile czasu byli ukrywani oraz ich tożsamość prawdopodobnie nigdy nie zostanie ustalone z prostej przyczyny – im mniej osób wiedziało, tym bezpieczniej było dla ukrywających i ukrywanych. Prawdopodobnie o ukrywaniu Żydów wiedzieli tylko najstarsi z rodziny, dzieci lepiej było nie wtajemniczać w tego typu sprawy. Jak było to ważne i przestrzegane niech świadczy fakt, że nawet córka Aleksandra nie wiedziała nic o takiej sytuacji.

Dla obrazu całej sytuacji, należy wspomnieć, że z końcem września rozpoczęła się likwidacja getta w Łaskarzewie (miejscem Zagłady był obóz koncentracyjny w Treblince, ale co najmniej kilkudziesięciu zginęło na terenie miasta i w pobliskich lasach).

Zapewne ci dwaj Żydzi ukrywani przez rodzinę Proczków, byli uciekinierami z getta lub, co również jest prawdopodobne, znaleźli się tam wcześniej. Mogli się również ukrywać w lesie, ale prawdopodobnie na okres zimy Tomasz Proczek udzielił im schronienia. Jak było dokładnie – raczej nie poznamy już nigdy. Świadkowie, którzy mogliby cokolwiek powiedzieć, już nie żyją.

Wedle pisemnej relacji Pani Aleksandry Sroki ( z domu Proczek): „ Jeden Żyd uciekając w kierunku gajówki do lasu został zabity i tam pochowany przez sołtysa, sąsiada Górkę. Natomiast drugi Żyd uciekał w kierunku majątku dziedzica Uścieniec i tam został pochowany”.

Szczątki ich prawdopodobnie znajduję się tam, gdzie zostali zastrzeleni i pochowani do dnia dzisiejszego. Wątpliwe jest raczej, aby ktokolwiek odważył się wykopywać ich w czasie wojny, zresztą pochówek z powodu zniszczenia nie mógł odbyć się na kirkucie. Po wojnie taka akcja również mogła wzbudzić zainteresowanie władz komunistycznych, zatem ekshumacji nie przeprowadzono.

Należy sobie też odpowiedzieć na pytanie: skąd Niemcy wiedzieli o ukrywaniu Żydów? Przyjechali w sposób zorganizowany, do konkretnej osoby, na konkretny adres z samego rana. Mało prawdopodobne jest, że obserwowali okolice i przypadkowo odkryli Żydów. W większości tego typu przypadków był to niestety donos. Widać, był on dla Niemców na tyle prawdopodobny, że przyjechali i znaleźli ukrywanych Żydów. Być może zrobił to ktoś, komu zależało na pieniądzach i poświęcił życie 7 niewinnych osób za garść srebrników. Prawdy raczej już nigdy nie poznamy.

Powojenne losy rzuciły Jana Proczka oraz jego rodzinę wraz z siostrą Aleksandrą na Pomorze. Nie zapomnieli oni jednak o tragedii, która ich spotkała. Jan Proczek wraz ze swoją siostrą Aleksandrą postawili swoim rodzicom oraz rodzeństwu pomnik na cmentarzu parafialnym w Łaskarzewie.

Niestety pomnik na cmentarzu parafialnym jest jedyną pamiątką po tej rodzinie. Mimo upływu 66 lat, nie została należycie uczczona pamięć o polskiej rodzinie, która zginęła tylko dlatego, że pomagała swoim sąsiadom. Niewątpliwie należałoby powziąć działania zmierzające do upamiętnienia tego bohaterskiego czynu w sposób nawet symboliczny.
Bardzo ważne jest, aby oprócz upamiętnienia rodziny Proczków, dokonać ekshumacji i pochówku Żydów którzy zostali zastrzeleni podczas ucieczki. Do dnia dzisiejszego zamiast na kirkucie, spoczywają w miejscach w których zostali zastrzeleni.

W dobie wmawiania i oskarżania Polaków o antysemityzm oraz kolaborację z wrogiem, publiczne przywrócenie pamięci o ludziach, którzy za pomoc Żydom zostali zamordowani, mogłoby pomóc w budowaniu wizerunku Polski i Polaków.

Teatr żydowski w Gdańsku - wystawa


Wystawa poświęcona teatrowi żydowskiemu w Gdańsku odbyła się w Pałacu Opatów w Gdańsku-Oliwie. Pamiątki po gdańskich aktorach, przedstawieniach teatralnych, a także fotosy i projekcje przedwojennych filmów żydowskich można było oglądać do 30 września 2011 r. Była to trzecia już ekspozycja z cyklu „Żydzi gdańscy”.

Początków teatru żydowskiego w Gdańsku należy szukać w roku 1876. W Teatrze Wilhelma przy Długich Ogrodach wystąpił wtedy kwartet aktorów i śpiewaków Bracia Semmel i Szwarc. W następnych sezonach zespół wielokrotnie zjeżdżał nad Motławę. Dyrektorem trupy był Natan Szwarc – pieśniarz, tancerz, aktor, autor wielu kupletów komediowych, które weszły do kanonu repertuaru rewiowych teatrów żydowskich Europy owych czasów.







Rok 1876 jest ważną cezurą w dziejach nowoczesnego teatru żydowskiego, wtedy bowiem, w Jassach w Rumunii, powstał pierwszy zawodowy teatr żydowski założony przez Abrahama Goldfadena. Tę datę przyjęło się uważać w historiografii teatru żydowskiego za jego początek, zapominając o epizodzie gdańskim.

Na przełomie XIX i XX wieku teatr żydowski w Gdańsku był zjawiskiem efemerycznym, a „błądzące gwiazdy” (jak nazwał pierwszych aktorów żydowskich Szolem Aleichem) pojawiały się w mieście kilka lub kilkanaście razy w roku. Były wśród nich gwiazdy pierwszej jasności. W latach 80. XIX wieku w Teatrze Wilhelma występowały takie późniejsze sławy, jak Sofia Goldsztejn (kilka lat później już diva i primadonna Sophie Karp, wielbiona przez amerykańską publiczność) czy Bina Abramowicz (słynna aktorka pierwszych scen Nowego Jorku). To tu, w Gdańsku, nabierały pierwszych szlifów swego aktorskiego kunsztu.

Na początku XX wieku poczęły powstawać w Gdańsku pierwsze miejscowe zespoły aktorskie: amatorskie lub półamatorskie. Do dobrego tonu należało, by przy żydowskich instytucjach, szkołach, organizacjach społecznych, nawet przy klubach sportowych istniały zespoły teatralne.

Po powstaniu Wolnego Miasta Gdańska (1920 r.) zaczęli do Gdańska i Sopotu zjeżdżać artyści żydowscy (wśród nich liczni aktorzy) z Polski, Ukrainy, Rumunii, ale też z Niemiec i Austrii. Wśród nich kolejne sławy: Chajełe Grober (aktorka moskiewskiego Teatru Habima Wachtangowa), Abraham Morewski (słynny aktor i reżyser), Trupa Wileńska, Warszawski Teatr Żydowski, robotniczy teatr Ohel po triumfalnym tournée europejskim.

Nowy rozdział teatru żydowskiego w Gdańsku otworzył w 1930 roku warszawski aktor Hersz Głowiński, który po kilkutygodniowych występach gościnnych osiadł w Gdańsku na stałe i wraz z grupą miejscowych amatorów założył teatr. Gdy w roku 1935 przystąpiła do niego aktorska para Lola Zilberman i Simi Wajnsztok (znani artyści Trupy Wileńskiej), zespół Głowińskiego stał się pierwszym stałym, w pełni profesjonalnym, teatrem żydowskim w Gdańsku.






W repertuarze gdańskiego Teatru Żydowskiego, w czasie jego czteroletniego istnienia, znalazły się dzieła żydowskiej klasyki dramatycznej (m.in. utwory Goldfadena, Szaloma Asza, Icchoka Lejbusza Pereca, Aleichema), ale również klasyka światowa (m.in. Strindberg, Ibsen, Szekspir, Tołstoj, Czechow) i utwory ówcześnie współczesne: m.in. dramaturgia radziecka, polska, niemiecka. Wielką zasługą dyrektorów Teatru Żydowskiego było odkrycie dla żydowskiej sceny, nie tylko w Gdańsku, twórczości gdańskiego poety i dramaturga Maksa Baumanna. Teatr grał przedstawienia w języku jidysz, przygotowując dla publiczności niemieckojęzycznej drukowane streszczenia.

Kierownikami artystycznymi gdańskiego Teatru Żydowskiego byli artyści znani nie tylko w Europie: Rudolf Pasławski – sławny tak samo w Kijowie i Warszawie, jak w Nowym Jorku i Buenos Aires, Jonas Turkow – aktor, reżyser, dyrektor wielu teatrów żydowskich w Polsce, „człowiek nowego teatru” spod znaku Wielkiej Reformy.

Wraz z nasileniem się po nocy kryształowej aktów terroru wobec Żydów w Gdańsku, teatr zakończył swoją działalność w marcu 1939 roku.

Aż do finisażu wystawie towrzyszyły wieczory z teatrem żydowskim, a podczas nich: projekcje przedwojennych filmów żydowskich, prezentacje zapisów najwybitniejszych współczesnych realizacji teatralnych z repertuaru żydowskiego (m.in. spektakle Teatru Żydowskiego z Warszawy, TR Warszawa, Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, Teatru Telewizji), prezentacje fragmentów sztuk „na żywo”, spotkania z realizatorami.

Ślady żydowskie w Gdańsku

Żydzi nad Motławą osiedlali się od już w XIII w. Przybywali do miasta z Litwy i Ukrainy. Zajmowali się głównie kupiectwem i obsługą handlu zbożem, przyprawami, gałką muszkatołową, pieprzem, suknem oraz futrami – czyli tym co wówczas było
najcenniejsze.

Losy Żydów nie zawsze należały do łatwych. Krzyżacy, po tym jak w 1308 r. zajęli gród, zabronili Żydom osiedlania się na terenie. Złe czasy dla społeczności żydowskiej minęły w momencie ponownego przyłączenia miasta do Korony w 1466 r. Był to okres dla nadmotławskiego grodu niezwykle pomyślny. Gdańsk zdobył status wysoko rozwiniętego ośrodka gospodarczego. Do miasta przybywało coraz więcej przybyszów, w tym i Żydów. Niestety ustawy zakazujące Żydom osiedlania się na terytorium Gdańska utrzymano
w mocy. Jedynie na Wyspie Spichrzów mogli utrzymywać swoje faktorie, czyli punkty handlowe. Z powyższego powodu większość ludności żydowskiej osiedlała się na przedmieściach położonych na południe od ówczesnego Gdańska: w Starych Szkotach, Chmielnikach, Winnicy i Chełmie. Stare Szkoty i Chełm, to dzielnice, które zachowały swoje nazwy współcześnie. Inaczej jest z osadami Winnica i Chmielnikami, które już nie istnieją. Chmielniki były położone na terenie dzisiejszej dzielnicy Orunia Przedmieście,
natomiast Winnica – w okolicy Siedlec.

Żydzi stanowili dość liczną i na tyle ważną grupę mieszkańców Gdańska, że wielu wyśmienitych artystów nadmotławskich postanowiło ich uwiecznić w swych dziełach. W najsłynniejszym przedstawieniu Gdańska – „Apoteoza łączności Gdańska z Polską” autorstwa Izaaka van den Blocke z początku XVII w., wśród mieszczan możemy dostrzec również Żydów.

Do XIX w. w Gdańsku powstało aż 5 kahałów – gmin żydowskich, które wspólnie wzniosły synagogę, czyli świątynię żydowską, nazwaną Wielką Synagogą. Synagoga stała się symbolem zjednoczenia gdańskich Żydów. W mieście funkcjonowały również dwa cmentarze żydowskie położone na Chełmie i we Wrzeszczu.

Wielu Żydów zapisało się wielkimi literami w dziejach grodu nad Motławą. Abraham Lissauer był współzałożycielem Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, Theodor i August Hirschowie oraz Paul Simson byli wspaniałymi historykami, a ich prace rozsławiały Gdańsk w całej Europie. Wspomnieć należy Alberta Carstena, architekta budynku Politechniki Gdańskiej.

W mieście działało wiele żydowskich fabryk i zakładów rzemieślniczych. Wśród największych przedsiębiorców należy wymienić kupca zbożowego – Lessera Giełdzińskiego, który był bardzo hojny dla swojej gminy. Pod koniec oddał synagodze całą swoją kolekcję judaików – czyli zbiorów pamiątek, rzeczy związanych z religią i kulturą żydowską.

Wiele z zabytków i śladów żydowskich zostało zniszczonych w przededniu II wojny światowej. Było to związane z nasileniem antyżydowskiej ideologii w Gdańsku. Autorem tej śmiercionośnej ideologii był niemiecki dyktator Adolf Hitler, który nawoływał do prześladowań ludności żydowskiej.

Przez długie lata powojenne kultura żydowska nad Motławą prawie całkowicie zanikła. Dopiero na początku lat 90. nastąpiło odrodzenie gminy żydowskiej oraz synagogi, aktualnie działającej we Wrzeszczu. Działania gminy w szczególności przyczyniły się do rewitalizacji zapomnianego, lecz niezwykle cennego ze względu na walory kulturowe cmentarza na Chełmie.

Wycieczkę rozpoczynamy od miejsca, w który niegdyś stał słynny hotel Danziger Hof. Następnie udajemy się pod budynek dworca kolejowego, gdzie znajduje się pomnik upamiętniający dzieci uciekające z Gdańska w przededniu wojny.

Druga część zagadek jest rozmieszczona w dzielnicy Wrzeszcz. Pierwsza z nich znajduje się na terenie Politechniki Gdańskiej. Dwie pozostałe: „schody hańby” i synagoga są rozlokowane w centrum Wrzeszcza.




  • Hotel Danziger Hof, ul. Wały Jagiellońskie 2.


Hotel Danziger Hof został zaprojektowany w stylu neorenesansowym i był najbardziej reprezentacyjnym hotelem w Gdańsku. W budynku wzniesionym w 1898 r. znajdowało się 120 pokoi i apartamentów.

Gośćmi hotelu były znane osobistości życia politycznego i kulturalnego. Bywali tutaj Ignacy Paderewski – wielki muzyk i premier Polski oraz niemiecki admirał Wilhelm Canaris.

Danziger Hof był świadkiem wielu wydarzeń kulturalnych. W styczniu 1935 r. wydarzeniem, które wzbudziło wielkie zainteresowanie wśród gdańskich Żydów i całej społeczności miasta, był występ zespołu operowego berlińskiego Kulturbundu z „La serva patrona”. Kulturbund była to instytucja, która starała się wspierać żydowską kulturę, poprzez organizację spektakli teatralnych, operowych oraz wystaw. Autorami prac, muzykami i aktorami byli Żydzi. Z tego też powodu występ Kulturbundu był dla Żydów gdańskich niezwykle ważny, gdyż podtrzymywał ich na duchu w ciężkich czasach prześladowań.

Hotel został zburzony w 1945 r. W latach 70. na miejscu „Danziger Hof” powstał nowoczesny, jak na owe czasy budynek biura Polskich Linii Lotniczych LOT.


  •  Dworzec Główny PKP w Gdańsku, Podwale Grodzkie 1.


Udając się dalej w stronę Wrzeszcza, po lewej stronie ujrzymy budynek dworca kolejowego. Nieopodal wyjścia z tunelu stoi pomnik, który jest kolejnym celem naszej wędrówki.

Kiedy wojna była już blisko, gdańscy Żydzi postanowili ratować swoje życie. Masowo sprzedawali majątki i uciekali z miasta. W najgorszym położeniu były jednak bezbronne dzieci, które trzeba było ewakuować jak najszybciej przed rozpoczęciem okupacji. Gmina Synagogalna i nauczyciele żydowskiej szkoły elementarnej zorganizowali akcję ratunkową, w wyniku której Gdańsk opuściło około 120 żydowskich dzieci. Transporty z dziećmi tzw. kindertransporty (w języku niemieckim słowo „kinder” oznacza dziecko), trafiły do Anglii, a potem Australii, USA, Kanady i Izraela. Resztę Żydów, która została w Gdańsku, naziści wywieźli do obozu w Sttuthofie lub zamknęli w getcie przy ul. Mysiej 6 na wyspie spichrzów, która dziś się nosi nazwę ulicy Owsianej. Po likwidacji getta, pozostałych przy życiu Żydów wywieziono do obozu w Oświęcimiu i Terezinie w Czechach.

Pomnik autorstwa Franka Meislera upamiętnia „stacje początkowe” wszystkich europejskich dzieci, zmuszonych w 1939 r. i 1940 r. do opuszczenia swoich domów i rodzin w obawie przed wojną.


  • Politechnika Gdańska, ul. Narutowicza 11


Znajdujemy się w najstarszej uczelni Gdańska. Budowę neorenesansowych gmachów Politechniki skończono na początki XX w. Decyzja o wzniesieniu uczelni wyższej nad Motławą została podjęta ze względu na strategiczne położenie Gdańska. Ponadto miasto rozwijało się w szybkim tempie i wymagało szkoły, która kształciłaby na potrzeby regionu w zakresie budownictwa morskiego.

Neorenesans był stylem architektonicznym powszechnie stosowanym w XIX w., nawiązującym do wcześniejszej epoki - renesansu. Ze względu na walory artystyczne, planista Politechniki – Albert Carsten, postanowił wykorzystać jego elementy w swoim projekcie. Ogromny gmach i cały kompleks Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Gdańsku, bo taką nazwę otrzymała uczelnia, przypominał okazały zespół pałacowy.

Pierwszym prorektorem uczelni został znany już nam projektant żydowskiego pochodzenia Albert Carsten. Uczony pracował na uczelni aż do 1933 r. i został z niej zwolniony ze względu na swoje pochodzenie. W tym roku władzę w Rzeszy Niemieckiej objął Adolf Hitler – dyktator, głoszący ideę nienawiści rasowej, w szczególności wobec Żydów. Doktryna nazistowska zakładała czystość rasową niemieckiego narodu i nie było w nim miejsca na przedstawicieli innych narodowości. Z tego względu usuwano z wyższych uczelni pracowników żydowskiego pochodzenia. Szalone i pseudonaukowe poglądy hitlerowców nie ominęły nawet świata nauki.


  • „Schody hańby”, przy ul. Jaśkowa Dolina


Jesteśmy w centrum Wrzeszcza. Szybki rozwój tej dzielnicy Gdańska nastąpił na przełomie XIX i XX wieku.

Budowa Królewskiej Wyższej Szkoły Technicznej i połączenie kolejowe, przyczyniło się do atrakcyjności Wrzeszcza wśród nowo przybyłych mieszkańców Gdańska. Wśród nich było wielu Żydów.

Społeczność żydowska chętnie osiedlała się w granicach Wrzeszcza. W XIX w. na terenie dzielnicy powstało wiele żydowskich zakładów przemysłowych. Najsłynniejszą jednak fabryką była wytwórnia czekolady Moritza i Franza Cohnów.

Wrzeszcz kryje w sobie ponurą niechlubną tajemnicę, którą wspólnie odkryjemy. Przy ul. Jaśkowa Dolina, pomiędzy domami nr 71 i 73 odnajdziemy kamienne schody. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie materiał, który został wykorzystany do budowy tych schodów. Otóż w latach 70. XX w. z pobliskiego cmentarza żydowskiego nieopodal ul. Traugutta, gdańszczanie zdemontowali nagrobki – macewy, które zostały wykorzystane do konstrukcji okolicznych ogrodzeń ogrodów działkowych oraz schodów, po których być może właśnie chodzicie. Kilka ocalałych macew przeniesiono niedawno na cmentarz Srebrzysko we Wrzeszczu.

Schody, ze względu na materiał, z którego został zrobione, nazwano „schodami hańby”. Miejsce to symbolizuje brak szacunku wobec różnych kultur, które niegdyś wypełniały gród nad Motławą. Z drugiej strony jest dobrym przykładem, że nie wszyscy mieszkańcy Gdańska zapomnieli o społeczności żydowskiej. Ci, którzy co pamiętają, starają się oddać hołd Żydom – dawnym obywatelom miasta.

  • Synagoga, ul. Partyzantów 7.


Ostatnim punktem naszej dzisiejszej wycieczki jest synagoga. Jedyna zachowana świątynia żydowska w Gdańsku w latach 20. XX w. w związku z coraz liczniej napływającą ludnością żydowską do Wrzeszcza.

I w tym przypadku historia nie była łaskawa dla gdańskich Żydów. W czasie „kryształowej nocy” z 9 na 10 listopada 1938 r., będącej przykładem nienawiści rasowej wobec ludności żydowskiej, niszczono wiele sklepów i posiadłości Żydów w całej Rzeszy Niemieckiej. Nazwa tego wydarzenia pochodzi od dużej ilości witryn sklepowych, które zostały zniszczone podczas listopadowej nocy. Choć formalnie Gdańsk był Wolnym Miastem i nie przynależał do Rzeszy, to nad Motławą znalazła się spora grupa ludzi nawołujących do nienawiści rasowej. Wrogość gdańskich zwolenników Hitlera była powodem wielu aktów przemocy wobec żydowskich mieszkańców miasta. Jawnym przejawem zażartości hitlerowców, było niszczenie świątyń żydowskich. Wiele z nich spalono lub zmuszono do zaprzestania działalności. Podobnie stało się ze świątynią we Wrzeszczu. W wyniku prześladowań gmina żydowska była zmuszona do sprzedaży synagogi.

Od tego momentu świątynia przechodziła różne koleje losu, które spowodowały znaczne zniszczenia wystroju budynku. Z początku synagogę zaadaptowano jako skład drewna. Po wojnie, budynek na krótko stanowił miejsce modlitwy dla społeczności żydowskiej w Gdańsku. Ze względu na opuszczenie miasta dużej liczby Żydów, nastąpiło zamknięcie synagogi. Do końca XX w. budynek należał do szkoły muzycznej. Na początku XXI w., świątynia przeszła pod zarząd Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP i spełnia swoje pierwotne funkcje modlitewne.